fbpx
Od tych luźnych myśli w mojej kolejnej indyjskiej wyprawy zaczynam konstruowanie tego bloga:) Namaste!
Chciałam powiedzieć Wam, ze jeśli kiedykolwiek narzekaliście
na Polskie drogi, musicie splunąć na lewą stronę i odpukać w niemalowane:) Albo
zabiorę Was tutaj. Przejazd trasy liczącej 500 km (Delhi – Dharamsala) zajął
nam… 13 godzin. Bogu dzięki, ze była to noc, bo ponoć w dzień jedzie 16. Ale
do rzeczy: wyobraźcie sobie, ze moje ciało lewitowało.. tak przynajmniej raz na
minute. Moje kręgi obijały się jeden o drugi z częstotliwością światła i
doprawdy nie wiem jak to się stało, że nie złamałam kręgosłupa…Spotkało mnie
jednak takie szczęście, ze nie musiałam pakować plecaka na dach, jak to czynili
inni, przez co znalazłam najbardziej ekstremalną pozycje, jaka zapewniała
maksymalny komfort jazdy ( o ile tego słowa w ogóle można użyć:) była to
pozycja na plecaku. Niestety po godzinie nie czułam już zupełnie nic.
Kręgosłupem już się nie przejmowałam, bo i tak go wcześniej nie czułam, ale
wszystko inne zaczęło  odmawiać posłuszeństwa.
Okazało się, ze do grona tego dołączyły na jakimś zakręcie moje buty i okulary
z kieszeni… To była jazda!! Bez barierek, z prędkością światła i płaczącymi
dziatwami na pokładzie:)
  
Podzielę się z Wami spostrzeżeniami pewnego poranka i
wieczora, gdyż uważam je za niezwykle ciekawe:)
1. tutejsze zamiatania: wyobraźcie sobie, ze zamiatają
jeszcze więcej niż Indusi na południu. Nie dość że zamiatają podwórka, schody,
ogródki, piaskowe ścieżki,  to jeszcze
ośle kupy… Rano zatem nad całym miasteczkiem unosi się masakryczna ilość
kurzu, pyłu, piachu i oślich odchodów w mniej lub bardziej płynnej postaci…
Najgorsze jest to,ze oni robią to jak na zawołanie – dokładnie wszyscy o tej
samej porze! Możecie sobie to wyobrazić?? Przejście ulicą w tej chmurze
graniczy z cudem…
2. liczba ścieżek ścieżynek, ścieżyneczek, dróg, dróżek,
dróżyneczek jest ogromna i równa mniej więcej liczbie rur, rureczek, rurociagów
i przewodów… poszłam dnia pewnego sobie w górę wioski, do takiej malutkiej
wioseczki powyżej i  właściwie kierowałam
się wodociągami, bo ścieżek były miliony… W każdym razie później przyszło mi
na myśl, ze te rurki mogą być nie tyle wodociągami, co po prostu kanałami
ściekowymi.I od razu zaczęłam sobie wyobrażać, ze ci na górze myją się czystą
woda górska. Te ich mydliny spływają do mnie, a ja puszczam moje mydliny dalej
w doł… Chyba się nie myje:) Chociaż z taką ilością oleju wszędzie i tak
totalne umycie się jest w tym momencie nieosiągalne. Codziennie dokładałam nową
warstwę oleju, wiec zdrapywanie tego trochę mi zajęło…. szczególnie z głowy:)
Tu jeszcze przyczepiają się ogromne ilości piachu i innych oślich łajen:)
3. Bardzo ciekawe jest poranne czyszczenie piaszczystych
ulic szlauchem ogrodowym. Nie wiem czy oni bawili się kiedykolwiek w
piaskownicy, ale nawet dziecko wie, ze wodą piachu raczej się nie wyczyści,
zrobić można jedynie babkę z piasku;p W każdym razie są miłośnikami codziennego
grzebania się w błotku. Dlatego tez rano byłam zmuszona ubierać meindle i tkwić
w nich przez cały dzień, bo przejście w japonkach równałoby się co najmniej
przejściu wzdłuż morskiego wybrzeża…
4. Niesamowita liczba wałęsających się psów, które potrafią
przespać cały, dosłownie cały dzień nie ruszając nawet ogonem. Budzą się kiedy
zapada zmrok i sieją postrach wśród lokalnych szczurów i takich gryzoni, które
oni tutaj nazywają wizzles. Lub wśród turystów, nieprzyzwyczajonych do takiego
widoku stada burków. Czasem jak spotkają się dwie grupy jest dosyć
niebezpiecznie, bo się zaczynają gryźć i trzeba szybko się ewakuować. A harde
są szczególnie na panie…może dlatego, ze bardziej się boją.
5. raz po raz wyłączający i włączający się prąd. Przerwy w
dostawie są mniej więcej raz na godzinę na jakieś 5 minut. I nie wiesz kiedy to
będzie…
6. codzienny rytuał wrzucania na osiołki piachu. To tez jest
piękne zjawisko. Co dzień o tej samej porze, jak wszyscy jeszcze śpią, a Monia
idzie ćwiczyć pracują osiołki dzielnie. Wnoszą na górę wszystkie
materiały,piach, cegły, żwir, wszystko… jest ich tu setki. I pracują tylko do
9 rano! potem mają luz, bo za duży tłok na ulicach. A swoja drogą są tu tak
wąskie ulice, ze jest jest korek, to nawet piesi stoją, bo nie ma jak przejśc
nad urwiskami i wąwozami. Więc jak wjedzie jeden samochód w jakąś ulicę to nie
ma możliwości, żeby ktoś albo coś przeszło. Już o drugim sprzęcie nie
wspominając.. I wtedy zaczyna się klaksomania….
7. Panie dzielnie pomagają przy budowaniu wszystkiego,
nosząc cegły…. na głowie. Po 12 cegieł to standard. Albo kamienie tak
ogromne, ze żaden facet by ich w rękach nie uniósł. Nie mogłam znieść tego
widoku,wiec odwracałam za każdym razem oczy:) Ale są naprawdę dzielne!!
Otóż jak już mówiłam często brakuje tu prądu. A dużo rzeczy
jak wiemy działa na prąd. Indusi wymyślili wiec mnóstwo rzeczy alternatywnych
działających na gaz. Sprytne, ale jest jeden problem: pan z gazem odwiedza
wiochę raz na miesiąc a Indusi nie mogą kupić sobie zapasu, bo mają ograniczone
coś tam co nie zrozumiałam o co chodzi:) W każdym razie nigdy nie wiedzą, kiedy
pan z gazem przyjedzie. Pan z gazem oczywiście trąbi, ale w nieustannym hałasie
trąbień innych, trąbienie pana ginie. Niezwykli tylko szczęściarze mają szansę
zakupić gaz…
Dnia pewnego widziałam fajny obrazek: ze 20 kolesi pchało
pod górę betoniarkę na kółkach. Toczyli za sobą ogromnego kamienia i co chwile
zatrzymywali się i podkladali go pod koła. uffff. i dalej jazda w górę:) ja w
tym czasie spokojnie sobie biegłam i jeden się spojrzał, potem reszta i cała
betoniara zaczęła im toczyć się w dół:) wybuchłam śmiechem i spokojnie
pobiegłam dalej:) a swoją drogą musiałam wyglądać naprawdę jak jakiś człek z
innej planety. Padał deszcz, powoli zbierało 
się na burzę a tu ktoś biegnie. Po co? W ogóle o co chodzi? Nie
zrozumieją:) W każdym razie bardzo trudno się tam biegało. Co prawda nie miałam
żadnych problemów z aklimatyzacją, mimo iż byłam na ponad 2000 m npm, ale
jednak przy bieganiu dało się poczuć różnicę tlenową.Ale ciekawe przeżycie. I
co ciekawe nie czułam zmęczenia mięśni, a przecież miałam 3 tygodnie przerwy i
to właściwie bez ruchu. Ale to chyba jak jazda na rowerze – raz wyuczone się
nie zapomina:)
Zdobyłam najwyższy szczyt w okolicy mego zamieszkania:
triund. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że byłam tam już o 9 30
rano i patrzyli na mnie dosyć dziwnie, bo jak złaziłam to dopiero pierwsze
grupy turystów wspinały się w górę:) w każdym razie żadna rewelacja: owszem
widoki piękne, ale jakoś powalająco to nie było. Na górze dało się wszamać
owsiankę, z czego z chęcią skorzystałam. Biedne osiołki tak swoją droga…
muszą wszystko wnosić na górę. W drodze powrotnej mijałam jakąś szkolną
wycieczkę indusów – wszyscy byli tak wykończeni i tak zmęczeni, ze aż mi ich
było żal. Ludzie kolo 18 lat, ale totalne flaki. W każdym  razie zatrzymują mnie i pytają, co jadłam, że
mam tyle energii… no cóż: owsiankę odpowiadam z uśmiechem. Mówią, że nie
wierzą. A codziennie co jadasz? jaka jest twoja dzienna dieta? no mówię, że ryz
i owsianka. Nie wierzą. I nie jesz kurczaków?? no nie odpowiadam z uśmiechem.
Nie wierzą.. nie chciało mi się tłumaczyć, że jedząc ciastka i kurczaki
musiałabym całą swą energię przeznaczyć na ich strawienie i nic nie byłoby dla
moich mięśni, więc dałam sobie spokój.. niech sobie myślą co chcą. Pomyślałam
tylko, że szkoda, że nie widzą mnie w pełni sił, a nie taka ledwo zipiącą..
wtedy dopiero by nie uwierzyli, ze to na zupełnie prostym jedzeniu tak się da:)
Pewnego dnia miałam misje o kryptonimie fotograf:)
stwierdziłam, że jest gorąco więc włożę klapencje – i to byl strategiczny błąd.
Raczej unikałam klapencji i wszędzie chodziłam w adidasach, ale pomyślałam, że
mi troche nogi odpoczną. No i idę tak w tych klapencjach idę.. a tu jeden
klapek zostaje na asfalcie a stopa idzie dalej… aaaa… mentos… drugi obcas
trza urwać:) Ale nie ma obcasu. Nie ma podeszwy. Niedobrze. Purpura. Wszyscy
sie gapia:) Cóż, trza udać że nic się nie stało. Wróciłam po klapka i szłam
boso dalej.. Na szczęście (znów jakiś anioł stróż) klapek zepsuł się jakieś 100
metrów dalej od ulicznego naprawiacza 
butów, do którego jakby nigdy nic podążyłam. Haaa zwycięstwo glupi
klapku pomyślałam. Jakże bardzo się myliłam:) Pan zgarnął za naprawę więcej niż
kosztowały obydwa buty, ale niech i tak będzie. Wracać się nie ma sensu, już
blisko byłam. Poszłam do tego fotografa. jeszcze takich zdjęć zapewniam nikt nie
miał. Klitka doslownie 2 na 2 z jednym siedzonkiem. Pan prosi, żebym usiadła.
To siadłam, wokół mnie co chwilę ktoś się przesuwa, przenika, ociera,
przechodzi, zagaduje… ale siedzę spokojnie, nagle słyszę tylko
„smile” i pstryk. Ale gdzie, co, jak, w ogóle, why?? Bylam nieco
zdezorientowana, moja mina bezcenna… pan gdzieś znalazł jakieś 2 centymetry
przestrzeni między tymi błąkającymi się duszami, by wstawic tak obiektyw i
trzasnąć mi fotkę. Która była swoją drogą najbardziej beznadziejną fotką jaką
kiedykolwiek ktokolwiek mi zrobił.. Nie nie moj drogi panie, albo się
przyłożysz albo do widzenia…  Ale
przypomniało mi się, że miałam jedną swoją dawna, więc wpadłam na pomysł, żeby
ją zeskanował i wydrukował. Taaak, to był dobry pomysl:) ale i tak musiałam
czekać, aż obsłuży wszystkich innych klientów w tempie chyba jeszcze bardziej
ekspresowym ode mnie… ale w rezultacie uzyskałam 8 moich zdjęć za niecale 3
złote:) interes dobry:)
No i tak wracałam myśląc o tym klapku. Byle do domu a potem
możesz się rozlatywać. Nie dotrwał… Dosłownie ze 100 m przez chata padł. i
nie powstał. Nie było powerrade w okolicy:) trudno, doszłam na bosaka, ale i
tak szczęśliwa, ze doszłam:)