fbpx
to cytat z kabaretu, który bardzo lubię. U mnie w domu też jest kabaret. I o tym dzisiaj. Generalnie wiele osób spotykając mnie na ulicy czy mailowo wyraża się o mnie i wychowywaniu przeze mnie dzieci w samych superlatywach. Że poświęcam im dużo czasu, że siebie i domowników dobrze odżywiam, że rezygnuję z tylu pokarmów, żeby karmić piersią, że codziennie, nawet w niepogodę, zabieram dzieci na długi spacer itd, itp. Podczas gdy właściwie to nie do końca tak i denerwuję się, że tak mówią, nie wiedząc, że często to wszystko okupione jest bezsensowną walką i upartym stawianiem na swoim. Po pierwsze będąc pittą w każdym calu dbam mimochodem o „własne interesy” – zabieram dzieci na spacer nawet wtedy, gdy nie mają za bardzo na to ochoty. Na szczęście lubią świeże powietrze a Młody woli wyjść na podwórko niż siedzieć w domu, ale zdarzają się chwile, kiedy wyjście jest mu zupełnie nie na rękę, albo kiedy już chce wracać do domu, a ja mówię mu, że nie wrócimy, bo nie byliśmy jeszcze dwóch godzin na dworze. Miewamy takie chwile i potem bardzo mi głupio, bo zazwyczaj okazuje się, że np. miał zimne stopy albo zmarznięte ręce a nie powiedział. Po drugie kwestia dla mnie najbardziej newralgiczna to kwestia jedzenia: ja się staram, produkuje, wstaję czasem przed 6 żeby naszykować mu śniadanie, a Młody przyjdzie zaspany i ze złym humorem do kuchni (to wstawanie to ma chyba po tacie, bo mój mąż budzi się tak koło 12 po 15 kawie:) i zaczyna się wybrzydzanie, które doprowadza mnie do szewskiej pasji. Czasem krzyknę i się uspokoi, czasem wysyłam go do kąta i wtedy jest jeszcze większy płacz a czasem po prostu muszę wyjść, żeby nie wyjść z siebie. A jak do tego Maja zaczyna swój koncert to robię się czerwona jak burak i gotuję się. Poprosiłam ostatnio męża, żeby zawiesił mi worek treningowy w kuchni, bo jak czegoś nie uderzę to oszaleję. Pisałam już w poście 'kłębek nerwów” o sposobach złagodzenia stresu i irytacji, ale wierzcie mi, w takich chwilach nic mi nie pomaga. A najgorsze jest to, że od czasu urodzenia Mai te chwile mam codziennie i nie tylko przy śniadaniu….
Po trzecie czasem te nasze zabawy w sprzątanie nie należą do najprzyjemniejszych – szczególnie jak Krzysio zaczyna się wygłupiać, rozlewać wodę z wiaderka, rozrzucać śmieci zamiast zamiatać, wyrzucać na balkon pranie z miski zamiast wieszać itp. Muszę naprawdę wykazywać się ogromną cierpliwością, której nie mam w takich momentach, żeby nie wyszła z tego awantura. Krzyś nie jest złotym dzieckiem a ja nie jestem zdecydowanie złotą mamą. 
Podobnie z zabawami w kuchni – generalnie jest fajnie, ale dopóki nie zaczyna się sajgon w postaci powysypywanej mąki, wody powlewanej za szafki, porozrzucanych skórek z owoców i jęczenia o kolejnego daktyla…wtedy Krzyś ma do wyboru albo być grzecznym albo zabawę samemu, bo ja muszę dokończyć to co zaczęłam. Zazwyczaj w takich sytuacjach wybiera to drugie:) nie ukrywam, że jest mi to na rękę. Mniej bałaganu i więcej zrobię z tym moim „muszę to muszę tamto”.
I jeszcze kwestia dla mnie bardzo boląca. „mamo pobaw się ze mną”. „mamo chodź ze mną na dwór”. Synu nie mam czasu albo synu karmię Maję albo synu usypiam Maję i tak zawsze… 
Czasem mam wrażenie, że mamę pittę nie powinno chlubnie nazywać się mamą tylko kobietą mającą dzieci, bo zawsze, we wszystkim co pitta robi widzi jakiś cel, jakąś misję, ma jakieś idealne wyobrażenie czegoś, a z dziećmi to wszystko nie tak. To wszystko, co sobie pitta zaplanuje, ułoży znika gdzieś w czeluściach i odmętach dziecięcych zabawek i humorów. A niewykonany dzienny plan to dla pitty stracony dzień. Gratuluję wszystkim mamom przebrnięcia przez wychowanie dzieci bez nabawienia się nerwicy:) Staram się, naprawdę dążę do tego, żeby ujarzmić te pokłady pitty we mnie ale do tego droga jeszcze daleka.